Czerwone dynastie w MSZ , część II / profesor J.R. Nowak /
- Pobierz link
- X
- Inne aplikacje
Michał St. de Z..., czw., 10/02/2011 - 11:16
Stefan Meller i Ryszard Schnepf są widocznymi symbolami szerszej tendencji w rozwoju MSZ po 1989 r., w czasach rządów Skubiszewskiego / TW „Kosk”). , Geremka, Cimoszewicza, Rosatiego czy Bartoszewskiego. Można tylko podziwiać, jak wielu "internacjonalistów" z mocno komunistycznym rodowodem usadowiło się na stanowiskach w MSZ jako kolejne pokolenie "decydentów" w tej instytucji. W efekcie tego "naboru" Ministerstwo Spraw Zagranicznych wprost roi się od różnych przedstawicieli "czerwonych dynastii" i geremkowców, skrajnie niechętnie nastawionych do tradycyjnego polskiego patriotyzmu i do religii katolickiej.
Jednym z najgorszych przykładów MSZ-owskich decydentów pełnych uprzedzeń wobec katolicyzmu i patriotyzmu jest pełniący obecnie funkcję dyrektora archiwum MSZ "internacjonalista" i "tropiciel polskiego antysemityzmu" Henryk Szlajfer.
Hańba Henryka Szlajfera
Jego przyspieszoną karierę dyplomatyczną i szansę na
wymarzony awans na ambasadora RP w Waszyngtonie przerwało spadłe nań
jak grom z jasnego nieba w 2005 r. oskarżenie o kłamstwo lustracyjne. Z
drugiej strony zaskakujące jest, że człowiekowi oskarżonemu o kłamstwo
lustracyjne powierzono funkcję dyrektora archiwum w MSZ, gdzie znajduje
się przecież tak wiele poufnych i tajnych materiałów. To przecież coś
takiego jak oddanie stada owiec pod opiekę wilkowi!
Sam Henryk
Szlajfer jest synem żydowskiego ubeka z Wrocławia, a później cenzora z
Warszawy Ignacego Szlajfera. Wyraźnie zacierał niegodną przeszłość
ojca, akcentując głównie mniej kompromitującą jego rolę jako cenzora. I
tak np. w korowskiej "Krytyce" (nr 28-29 z 1988 r.) pisał na s. 30:
"Czy wywodziłem się z kręgu 'prominentów'? Nie sądzę. Cenzor to nie jest
stanowisko kojarzone z 'elitami władzy'. Ojciec był właśnie cenzorem".
Przypomnienie, że ojciec Szlajfera był przedtem oficerem UB, jest
szczególnie istotne ze względu na to, że sam Henryk Szlajfer stara się
usilnie pomniejszać rolę Żydów-ubeków w swej ogromnie zakłamanej
książce "Polacy/Żydzi. Zderzenie stereotypów" (Warszawa 2003, s. 53,
105), nie wiedzieć dlaczego nazwanej przez niego esejem. Cynicznie
przemilcza w niej jakże istotny fakt, że w tej sprawie nie pisze akurat
z jakiegokolwiek obiektywnego dystansu, w sytuacji gdy jego ojciec był
ubekiem. (por. uwagi o roli Ignacego Szlajfera jako żydowskiego ubeka w
"Naszej Polsce" z 15 marca 2000 r.). W swoim czasie H. Szlajfer był
jednym z głównych kompanów Adama Michnika. Strasznie naraził mu się
jednak oraz innym żydowskim kolegom na skutek haniebnego zachowania po
marcu 1968 roku. Uwięziony przez SB całkowicie się załamał i potwornie
sypał na kolegów podczas moczarowskiego śledztwa. Jego zeznania
ogromnie obciążyły wiele uwięzionych osób z ruchu studenckiego. Część z
nich potem przez wiele lat nie chciała mu podawać ręki. Warto
przytoczyć w tym kontekście fragmenty książki słynnego sowietologa
żydowskiego pochodzenia prof. Paula Lendvaiego "Antisemitism in Eastern
Europe" (London 1971, s. 105): "Policja bezpieczeństwa posiadała pełne
zapisy rozmów czy dyskusji, które miały miejsce w kręgu zwanych
'grupami komandosów'. Zeznanie złożone przez jednego z
najwybitniejszych buntowników studenckich Szlajfera dowodziło, że oni
polegali, również na informatorach. Czy sam Szlajfer działał jako
prowokator podczas styczniowej manifestacji przeciwko zakazowi
'Dziadów', czy też został dopiero później zaszantażowany, nie ma
większego znaczenia. Co się liczyło, to fakt, że podczas procesu Adama
Michnika, Barbary Toruńczyk, Wiktora Góreckiego i jego samego, tj. H.
Szlajfera, zrobił wszystko co możliwe dla wsparcia wymyślonych oskarżeń
prokuratury. Michnik został skazany na 3 lata, Szlajfer i Toruńczyk na
2 lata, a Górecki na 20 miesięcy. Szlajfer został jednak szybko
zwolniony już w dwa dni po procesie".
Sam Szlajfer przyznawał po
latach na łamach "Krytyki" (nr 28-29 z 1988 r. s. 31-32): "W lutym 1969
r., gdy wychodziłem z więzienia, nie było mi jednak do śmiechu.
Wychodziłem bowiem z piętnem tego, który zaprzedał się, wyraził skruchę
i został za to odpowiednio wynagrodzony. Wyszedłem z więzienia
psychicznie rozbity i jednocześnie z meczącą mnie po dziś dzień
zawziętością . Z jednej strony tłumione poczucie winy, świadomość, że
wszystko rozegrało się w paskudny sposób, z drugiej zaś protest
przeciwko narzuconej mi roli 'kozła ofiarnego'. Konsekwencją była
izolacja, a następnie samoizolacja, i przez ponad dwa lata trudności w
mówieniu. A przecież należało iść do ludzi i powiedzieć 'przepraszam'.
Trzeba było iść do wszystkich - i tych, jak Adam i Karol, i tych, jak
Irena L. i Basia T. Trzeba było powiedzieć 'przepraszam', ponieważ
pokój oficera śledczego czy też sala sądowa nie są właściwym miejscem
do prowadzenia rozrachunków politycznych i dysput teoriopoznawczych. Po
dziś dzień nie wiem, dlaczego po wyjściu z więzienia nie powiedziałem
tego słowa. Przecież wiedziałem, jak ludzie odebrali moją postawę w
śledztwie i w sądzie . Liczyło się to, że stanąwszy przed sądem, nie
powiedziałem: odwołuję wszystkie moje zeznania, i kropka. Liczyło się
to, że różnice stały się w rękach prokuratora i SB narzędziem
manipulacji. Nie potrafiłem powiedzieć przepraszam .
Henryk
Szlajfer przyznawał również (s. 36): "Z Adamem [przypuszczalnie chodzi o
A. Michnika ], z którym byłem najbardziej zaprzyjaźniony, nie
spotkałem się do 1980 r.". I to najlepiej pokazuje rozmiary izolacji,
jaka spotkała Szlajfera nawet we własnym środowisku żydowskim z powodu
jego haniebnych zeznań. Przypuszczalnie to zadecydowało, że nie
awansował po 1989 r. na wysokie stanowisko, jak stało się to z licznymi
jego kolegami - byłymi żydowskimi "komandosami". Minister Krzysztof
Skubiszewski zrobił go jedynie wicedyrektorem Polskiego Instytutu Spraw
Międzynarodowych, co i tak było o wiele za wysoko dla Szlajfera
mającego wówczas niewielki dorobek naukowy.
Potem Skubiszewski
mianował go nawet p.o. dyrektorem PISM. Chociaż był tylko doktorem,
zarządzał dzięki temu czołowym polskim instytutem zajmującym się
badaniami problematyki międzynarodowej, w którym pracowało wielu badaczy
z o wiele większym od niego dorobkiem i wyższymi od niego stopniami
naukowymi (profesorów i doktorów habilitowanych). Stał się posłusznym
narzędziem Skubiszewskiego w likwidowaniu PISM, "grabarzem" tego
instytutu, działając dla przekształcenia go z niezależnego instytutu
naukowego w wyłącznie departament MSZ. Szlajfer skorzystał na tym
osobiście, zostawszy dyrektorem PISM jako departamentu. Poprzednio jako
tylko doktor nie miał żadnych szans na zostanie na trwałe dyrektorem
PISM jako odrębnego instytutu naukowego. Przeprowadził przy tym
dokładną czystkę PISM z niewygodnych mu pracowników, starannie dbając,
by na ich miejsce weszli wyłącznie dobrani przez niego
"internacjonaliści - Europejczycy". Tak oczyszczono PISM z badaczy
troszczących się o obronę polskiego interesu narodowego.
Odtąd
zaczęły się przyspieszone awanse Szlajfera. Według zapisków "Notesu
dyplomatycznego" sygnowanego przez "attaché" w "Przeglądzie" z 21
stycznia 2007 r., Szlajfer "pisał przemówienia Geremkowi" i był
strategiem jego polityki. Według innych zapisków tegoż "attaché"
("Przegląd" z 11 kwietnia 2004 r.), Szlajfer "był prawą ręką Bronisława
Geremka" i przez lata prowadził Departament Planowania i Analiz. W
2000 r. został (do 2004 r.) stałym przedstawicielem Polski przy Biurze
Narodów Zjednoczonych i Organizacjach Międzynarodowych oraz stałym
przedstawicielem - szefem misji Rzeczypospolitej Polskiej przy OBWE w
Wiedniu w randze ambasadora. Przez lata miał przy tym szczególnie
dobranego współpracownika - pułkownika Świetlickiego. Jak opisywał
"attaché" w "Przeglądzie" z 11 kwietnia 2004 r.: "Szlajfer - Świetlicki
to duet godny MSZ-owskiej powieści. Pierwszy jest człowiekiem
demokratycznej opozycji, drugi pułkownikiem polskiego wojska, a raczej
jego pewnej służby, który został wojskowym emerytem, a potem rozpoczął
karierę w MSZ. Nagle pojawił się u Szlajfera w DPiA jako jego człowiek i
jego zastępca. Jakim cudem? (...) Obu panom jest razem świetnie.
Najpierw całe lata byli w Departamencie Analiz, choć trudno uznać, by
pan pułkownik miał predyspozycje do pracy w tej komórce. Potem Szlajfer
wyjechał do Wiednia i natychmiast wziął na zastępcę Świetlickiego".
W
2005 r. pod koniec rządów postkomunistów z SLD Szlajferowi trafiła się
niesłychana gratka. Postkomuniści uznali go - byłego opozycjonistę, za
najdogodniejszego kandydata do reprezentowania III RP jako ambasador w
USA. Był to wybór niesłychany. Na najważniejsze stanowisko
ambasadorskie wysyłano właśnie Szlajfera. To on miał utrzymywać
kontakty z największą Polonią w świecie, tak patriotyczną, tak
katolicką i tak antykomunistyczną. Wysyłano do tego typu kontaktów
człowieka znanego z uprzedzeń do polskiej historii, znanego z
niewybrednych ataków na obrońców polskości i zajadłego tropiciela
"polskiego nacjonalizmu". Dość przypomnieć jego obrzydliwą napaść na
broniących prawdy o Polsce profesorów Zbigniewa Musiała i Bogusława
Wolniewicza w książce "Polacy/Żydzi. Zderzenie stereotypów" (Warszawa
2003, s. 105-106). Dodajmy, że Szlajfer, pełen uprzedzeń do Kościoła
katolickiego, był w 1992 r. współautorem oszczerczego antykatolickiego
tekstu, drukowanego w "East European Reporter" (nr z maja-czerwca 1992
r.). Tekst ten pod jakże wymownym jednoznacznym tytułem "Is the
Catholic Church a threat to democracy?" ("Czy Kościół katolicki jest
zagrożeniem dla demokracji?") zawierał grubiańskie oszczercze oskarżenia
pod adresem Kościoła katolickiego w Polsce. Stwierdzano tam m.in. (s.
20), że "(...) obecna polityka Kościoła polskiego jest nie do
pogodzenia z naszą wizją demokratycznego porządku politycznego (...).
Sprawa polega na tym, że poprzez swój obecny triumfalizm i
ekspansjonizm Kościół prawdopodobnie stacza ostatnią desperacką walkę w
obronie starej historycznej Polski (...). Kościół musi się zmienić.
Jedyne punkty w tej debacie to, jak to długo będzie trwało i jakie będą
społeczne koszty transformacji". I takiego to człowieka pełnego
uprzedzeń do Kościoła katolickiego miano wysłać na tak odpowiedzialne
stanowisko ambasadora w USA!
Nagle Szlajfer dostał cios z
niespodziewanej strony. Jeden z naukowców amerykańskich oskarżył go o
współpracę z SB. Potem przyszła cała fala oskarżeń o "kłamstwo
lustracyjne". Nawet w wybraniającej Szlajfera "Gazecie Wyborczej"
przytoczono w tekście Wojciecha Czuchnowskiego "Telewizja lustruje
Szlajfera" (nr z 15 czerwca 2005 r.) niektóre niezbyt wygodne dla
Szlajfera fakty. Znalazła się wśród nich wypowiedź prof. Jerzego
Eislera z IPN, skądinąd związanego z michnikowcami, iż: "(...) podczas
pobytu w areszcie Szlajfer pod presją SB złożył obszerne zeznania.
Notatki, które wtedy robił, podobnie jak jego zeznania, służyły jako
materiał dla prokuratora. Wykorzystywane też były wielokrotnie przez
komunistyczną propagandę" - mówi Eisler. (...) Podlegał ostracyzmowi -
miano mu za złe jego postawę w śledztwie, tym bardziej że w odróżnieniu
od niektórych nie przeprosił za to, jak się zachował - tłumaczy
Eisler.
Szokujący nadal pozostaje fakt, że Szlajfer, oskarżany o "kłamstwo lustracyjne", jest wciąż dyrektorem archiwum MSZ.
Warto
dodać, że współautorem, wraz ze Szlajferem, tekstu atakującego Kościół
katolicki w Polsce, był Piotr Ogrodziński. Według Krzysztofa
Góreckiego (tekst w "Naszej Polsce" z 17 marca 1999 r.), ojciec Piotra
Ogrodzińskiego (obecnie ambasadora w Kanadzie) przed 1968 r. był
dyrektorem departamentu w MSZ i ambasadorem w Paryżu.
Kariera córki polakożercy Wiktora Grosza
Zdumiewają
przyspieszone kariery robione po 1989 r. przez potomków stalinowskich
targowiczan i polakożerców od Wiktora Grosza po Jerzego Borejszę.
Szczególnie wymowna pod tym względem była kariera Małgorzaty Lavergne,
córki Grosza (właść. Izaaka Medresa). Przybywszy do kraju po
wieloletnim pobycie w Berlinie Zachodnim, Lavergne w 1991 r.
błyskawicznie awansowała na wielce odpowiedzialną i intratną funkcję
wicedyrektora departamentu promocji i informacji. Ciekawe, w jak
wielkim stopniu atutem Lavergne w oczach geremkowców było wywodzenie się
od takiego ojca jak Wiktor Grosz, jeden z najpodlejszych stalinowskich
propagandystów i agentów NKWD.
W latach 30. Grosz należał do
tajnej komórki Kominternu przeprowadzającej w Polsce tajne operacje
wywiadowcze. Po napaści ZSRS na Polskę stał się jednym z najgorliwszych
kolaborantów z Sowietami. Był m.in. sekretarzem redakcji osławionej
lwowskiej gadzinówki "Czerwonego Sztandaru". Odegrał wyjątkowo brudną
rolę w pierwszych latach sowietyzacji Polski, począwszy od 1944 roku.
Należał do tej licznej skądinąd grupy komunistów żydowskich, którzy
postawiwszy na stalinizm, zrobili zadziwiające, iście napoleońskie
kariery - w ciągu zaledwie czterech lat (1941-1945) awansował z
szeregowca na generała. Tak błyskawiczną karierę zawdzięczał fanatycznej
gorliwości w plwaniu na polskość i polskie siły niepodległościowe. To
on jako szef Głównego Zarządu Polityczno-Wychowawczego Wojska Polskiego
w latach 1944-1945 inspirował najohydniejsze antyakowskie plakaty w
stylu: "AK - zapluty karzeł reakcji" i zajadle szkalował Powstanie
Warszawskie. Już w październiku 1944 r. dał sygnał do najskrajniejszej
kampanii oszczerstw przeciw Armii Krajowej. W poufnej instrukcji
zalecał: "Mamy liczne dowody zbieżności haseł głoszonych przez AK i
propagandę Goebbelsa, mamy liczne dowody współpracy AK - NSZ z bandami
bulbowskimi i gestapo, nie pora więc okazywać im 'zrozumienie',
'szacunek' i tolerować 'przywiązanie do przeszłości'. (...) Każdy
pracownik pol-wychu musi pojąć, że dzisiaj nie ma miejsca na żadne
kompromisy z AK w wojsku. Jeśli byli akowcy chcą pracować z nami, nie
zawieramy z nimi żadnych układów o nieagresji w stosunku do ich dawnej
ideologii. Oni muszą ze swoją przeszłością zerwać, potępić ją i
odgrodzić się od niej, a wtedy będzie dla nich miejsce w Wojsku
Polskim. To nie jest układ równych z równymi (...) zwolenników
'neutralnego' czy pojednawczego stosunku do AK traktować jako akowców,
dopóki się nie wykażą w najbliższym czasie aktywną walką przeciw AK
(...) (cyt. za J. Ślaski "Skrobów", "Tygodnik Solidarność" z 1 września
1989 r.).
7 października 1944 roku, tuż po kapitulacji Powstania
Warszawskiego, Grosz ogłosił wytyczne pracy propagandowej nr 7: "W
sprawie haniebnej roli dowództwa AK w Warszawie". W instrukcji
piętnował przebieg powstania jako rzekomy dowód "całej przewrotności
politycznej i zdrady ze strony dowództwa AK". Twierdził, że:
"Uhonorowaniem haniebnej, zdradzieckiej polityki dowództwa AK jest
podpisanie kapitulacji i wydanie w ręce niemieckich zbirów powstańców
wraz z bronią i amunicją oraz ludności cywilnej". Kończył swe wywody
zaleceniem: "Należy rozniecić płomień powszechnego oburzenia przeciwko
zdradzieckiej robocie sanacyjno-londyńskiej, rozbić dotychczasowe
ogniska sympatyków AK" (oba cytaty za B. Urbankowskim: "Czerwona msza",
Warszawa 1998, s. 331-332).
8 grudnia 1944 r. w pogadance dla
"nowego" wojska Grosz głosił: "Zdrajcy spod znaku NSZ i AK stosują swą
starą wypróbowaną metodę prowokacji i szpiegowania... Zniszczyć to, co
jest dumą narodu, co jest jego siłą - Wojsko Polskie - oto wspólny cel
Hitlera i AK" (cyt. za T. Żenczykowski: "Polska Lubelska 1944", Warszawa
1990, s. 193). W wydanej w 1945 r. broszurze "Na drogach powrotu"
Grosz głosił, że wybuch Powstania Warszawskiego spowodowała egoistyczna
awanturniczość garstki bankrutów; twierdził, że "była to największa
zbrodnia sanacyjnej kliki".
W grudniu 1945 r. mianowany generałem
brygady, w marcu 1946 r. Grosz stał się szarą eminencją specjalnej
Państwowej Komisji Bezpieczeństwa, która miała nadzorować pacyfikację
Polski, tak by doprowadzić do pełnego wyniszczenia podziemia
niepodległościowego. Również w marcu 1946 r. przechodzi do Ministerstwa
Spraw Zagranicznych na stanowisko dyrektora Departamentu Prasy i
Informacji. W latach 1950-1954 był ambasadorem PRL w Czechosłowacji, a
od lutego do października 1955 r. przedstawicielem PRL w
Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli. Po powrocie do kraju
nadzorował znane z niebywałej fali oszczerstw redakcje "Kraj" i "Fala
49" w rozgłośni Polskiego Radia.
Można tylko podziwiać skwapliwość,
z jaką opanowane przez komunę i geremkowców MSZ zatroszczyło się w
1991 r. o wypromowanie kariery nieznanej przedtem szerzej Małgorzaty
Lavergne, córki tak "zasłużonego" targowiczanina. Jako wicedyrektor
departamentu promocji i informacji, a od 1992 r. dyrektor departamentu
polityki kulturalnej i naukowej MSZ Lavergne nie wyróżniła się raczej
kompetencjami fachowymi. Zasłynęła czymś zupełnie innym - niebywałą
zręcznością w organizowaniu dla siebie jak największej liczby wyjazdów
zagranicznych. Świetny znawca kulisów MSZ Tadeusz Kosobudzki pisał w
swej książce "MSZ od A do Z" (Warszawa 1997, s. 137): "W MSZ
praktykowane były wycieczki pod pozorem służbowych delegacji.
Korzystała z tego również Małgorzata Lavergne. Zalecała takie
przygotowanie biletów lotniczych, żeby po drodze odwiedzić miasta, gdzie
ma swoich najbliższych - siostrę czy przyjaciółkę. Lavergne nie lubiła
latać przez Frankfurt. Pracownicy więc musieli szukać nowych połączeń.
To podnosiło koszty, ale było tolerowane (...). We wrześniu 1994 r.
przebywała w Dubaju, prowadząc negocjacje na temat wymiany kulturalnej z
tym emiratem. Dubaj słynie co prawda bardziej ze świetnie
zaopatrzonych sklepów niż ze zdobyczy w dziedzinie kultury". Doprawdy
trudno nie "podziwiać" takiej inwencji pani Lavergne w wyszukiwaniu
"odpowiednich" kontaktów kulturalnych dla Polski. Rzecz znamienna, że
pani ta "gorączkowo trudziła się" nawiązywaniem wymiany kulturalnej w
Dubaju w sytuacji, gdy brakowało pieniędzy na promocję polskiej
kultury, choćby wśród setek tysięcy Polaków zamieszkałych na Litwie,
Ukrainie, Białorusi czy w Rosji.
Borejszowie w przedsionkach władzy
Podobnych
przypadków awansów w MSZ jak pani Lavergne było wyjątkowo wiele.
Wszechwładni w MSZ geremkowcy niejednokrotnie wysyłali po 1989 r. na
świetnie płatne posady zagraniczne za niby "naszego rządu" dzieci
najbardziej nawet skompromitowanych komunistycznych targowiczan. By
przypomnieć choćby mianowanego w 1990 r. na dyrektora Stacji Naukowej
PAN w Paryżu (przebywał tam w latach 1990-1995) Jerzego W. Borejszę,
syna najbardziej osławionego stalinowskiego propagandysty w Polsce
Jerzego Borejszy (Goldberga) i zarazem bratanka jednego z
najokrutniejszych ubeckich katów Józefa Różańskiego.
Ojciec
historyka Jerzego W. Borejszy - stary agent NKWD Jerzy Borejsza
(senior), "wsławił się" swoimi donosami już w okupowanym przez Sowietów
Lwowie po 17 września 1939 roku. Donosom zawdzięczał swój awans na
dyrektora wydawnictwa Ossolineum, w którym przeprowadził bezwzględną
komunistyczną czystkę. Wspominał o tym pisarz Aleksander Wat w "Moim
wieku", stwierdzając, że: "Borejsza objął Ossolineum i trochę
profesorów wysłał do mamra. Między innymi naczelnego dyrektora
Ossolineum Lewaka". Po aresztowaniu "dzięki" J. Borejszy profesor Lewak
zaginął bez wieści. Borejsza - według informacji utrwalonej w tzw.
taśmach Ważyka - podobno przyczynił się również do aresztowania poety W.
Broniewskiego przez Sowietów w 1940 roku. Aleksander Wat wspominał
również o zeznaniach Borejszy wymierzonych przeciwko niemu, mówiąc, że:
"Były one takie, że powinni mnie byli od razu rozstrzelać według
swoich enkawudowskich kryteriów".
W 1944 r. Borejsza został
pierwszym cenzorem w tzw. Polsce Ludowej. Później, korzystając ze
wsparcia swego okrutnego brata Józefa Różańskiego (Goldberga),
dyrektora Departamentu Śledczego w Ministerstwie Bezpieczeństwa
Publicznego, sowietyzował całą polską prasę i wydawnictwa. Jakże
wymowne pod tym względem były oskarżycielskie zapiski na temat roli
Borejszy zawarte w "Dziennikach" Marii Dąbrowskiej czy we wspomnieniach
Moniki Żeromskiej, córki słynnego pisarza.
Stryj historyka Jerzego
W. Borejszy Józef Różański (Goldberg), również stary agent NKWD,
"zapisał się" w historii jako jeden z największych katów Polaków po
1944 roku. Mniej znane są jego wcześniejsze "dokonania". A przede
wszystkim to, że był on funkcjonariuszem oddziału NKWD do spraw
polskich we Lwowie od 1939 r. do 2 czerwca 1941 roku. Miał do czynienia
z polskimi jeńcami z Katynia i Starobielska. Powojenna działalność
Różańskiego jako dyrektora X departamentu (śledczego) w Ministerstwie
Bezpieczeństwa Publicznego była już nieraz szerzej opisywana (odsyłam
tu m.in. do mojego tomiku "Zbrodnie UB", Warszawa 2001, s. 9-11).
Przypomnę tylko, że właśnie Różański ponosi współodpowiedzialność za
kilka najhaniebniejszych zbrodni na polskich patriotach - m.in.
rotmistrzu Witoldzie Pileckim i generale "Nilu" Fieldorfie. Historyk i
publicysta Tadeusz M. Płużański pisał o procesie Pileckiego i jego
towarzyszy: "Wyroki zapadły już wcześniej - wydał je dyrektor
departamentu śledczego MBP Józef Goldberg Różański" (por. T.M.
Płużański, Prokurator zadań specjalnych, "Najwyższy Czas", 5
października 2002 r.). Właśnie Różański wydał 13 grudnia 1950 r. rozkaz
osadzenia w więzieniu mokotowskim gen. Fieldorfa "Nila". Tak wpływowy w
MBP doby stalinizmu Różański był skrajnym antypolskim szowinistą. By
przypomnieć w tym kontekście opinię Teofili Weintraub, Żydówki z
pochodzenia, wypowiedzianą w zbiorze wywiadów Ruty Pragier: "Różański.
Jego sekretarka mówiła, że był polakożercą. Nienawidził ludzi" (R.
Pragier, Żydzi czy Polacy, Warszawa 1992, s. 120).
Wybielacz komunistycznych zbrodni
Powie ktoś,
że Jerzy W. Borejsza junior nie może odpowiadać za winy swego ojca,
stalinowskiego dyktatora prasy i wydawnictw, czy stryja - J. Różańskiego
- kata Polaków. Na pewno nie musi za to odpowiadać, ale w nowym
systemie powstałym po upadku komunizmu powinien zachować przynajmniej
minimum przyzwoitości w ocenie przeszłości. Jak jednak ocenić to, że on
- naukowiec, historyk, pochodzący z rodziny, która tak ciężko zhańbiła
się działaniami przeciwko Polsce, konsekwentnie próbuje wybielać
komunistyczną przeszłość. Zamiast poparcia rozrachunku z tym wszystkim,
co było najwstrętniejsze w komunistycznych zbrodniach, J.W. Borejsza
junior należy do historyków szczególnie zaangażowanych w pomniejszaniu
tamtych zbrodni. Ostro skrytykował go za to współautor słynnej "Czarnej
księgi komunizmu" Stephen Courtois.
Już 2 stycznia 1988 r. w
wywiadzie dla "Polityki" pt. "Czas przeszły niedokonany..." J.W.
Borejsza próbował pomniejszać komunistyczne zbrodnie i tłumaczyć na
swój sposób rozmiary sowieckiego terroru, akcentując: "Trzeba pamiętać o
wiekowych tradycjach carskiego terroru (...) trzeba pamiętać, że
bolszewicy byli niewielką elitarną partią złożoną z wielu światłych
ludzi. (...) Wiedzieli, że jeśli im się nie powiedzie, to rzeczywiście
nastąpi biały terror, który ich wszystkich zmiecie". Trudno pojąć, jak
naukowiec - profesor wyższej uczelni, mógł posunąć się do tak
absurdalnych kłamstw! Bolszewicki terror dziesiątki, a nawet setki razy
przewyższał rozmiary carskiego terroru. Najskrajniejszy czerwony terror
rozwinął się w drugiej połowie lat 30., kiedy nie groził żaden biały
terror. Wątpliwości budzi również to, czy przywódców bolszewickich
(Lenina, Stalina, Trockiego i in.), popierających niezwykle krwawy
terror, można uznać za światłych ludzi? Światli ludzie na ogół ginęli
jako ofiary ich terroru.
Znamienne było wystąpienie J.W. Borejszy
podczas konferencji historyków "Polska - Rosja 1939-1989 - trudne
dziedzictwo" w ambasadzie RP w Moskwie w 2003 roku. Występując z tej
okazji na łamach "Gazety Wyborczej" (3 listopada 2003 r.), prof. J.W.
Borejsza uskarżał się: "Zarzucono (...) np. badania nad dziejami
polskiego socjalizmu w szerokim tego słowa znaczeniu (od XIX wieku), nie
mówiąc już o tym, że Polska jest bodaj jedynym krajem, który nie
podjął dotychczas w archiwach Moskwy badań nad dziejami tysięcy swoich
rodaków działających w Kominternie, wymordowanych podczas 'wielkiej
czystki' przez Stalina, choć czynią to w odniesieniu do współobywateli
historycy włoscy, francuscy, fińscy, węgierscy czy bułgarscy".
Trochę
szokowało to ubolewanie nad zaniedbaniem w Polsce dziejów tysięcy
naszych "rodaków działających w Kominternie". Syn targowiczanina i
bratanek kata Polaków jakoś nie dostrzega, że "rodacy działający w
Kominternie" byli po prostu zdrajcami Polski, podobnie jak jego ojciec i
stryj. Stąd jakże trafne wydaje się stwierdzenie autora sygnowanego
literami PS tekstu z "Naszej Polski" (nr z 11 listopada 2003 r.) pt.
"'Bohaterowie' z Kominternu", polemizującego z cytowanymi wyżej
uogólnieniami J.W. Borejszy: "Obaj antenaci profesora pierwotnie nosili
nazwisko Goldberg i byli przedwojennymi działaczami KPP, czyli
polskiej sekcji Kominternu. To prawda, że wielu ich rodaków i zarazem
towarzyszy zginęło w wyniku 'wielkiej czystki' (Borejsza i Różański
mieli niestety więcej szczęścia), ale dlaczego polscy historycy mają
zajmować się losami tej grupki renegatów, podczas gdy tyle tematów
dotyczących prawdziwej martyrologii narodu polskiego nie zostało dotąd
należycie zbadanych? Kolejny raz okazuje się, że dla potomków żydokomuny
ważne jest tylko to, co dotyczy ich zamkniętej kasty, a nie większości
społeczeństwa, w którym przyszło im żyć".
Wybielający komunizm
prof. J.W. Borejsza z tym większą werwą jest gotów do oskarżania innych
o rzekome skłonności faszystowskie. Otóż właśnie on był autorem
ekspertyzy na temat "WC Kwadransa" Wojciecha Cejrowskiego w procesie
Cejrowskiego przeciwko Diatłowieckiemu w Warszawie w 1996 roku.
Chodziło o nazwanie przez Diatłowieckiego programu Cejrowskiego
"programem faszystowskim". "Ekspert" Borejsza w sposób skrajnie
tendencyjny uznał, że "WC Kwadrans" mógł się kojarzyć z ideologią
faszystowską (por. uwagi PP, Cejrowskiego wolno obrażać, "Życie" z 4
lutego 1999 r.). Piętnując Cejrowskiego, J.W. Borejsza napisał, iż
Cejrowski: "Czyni z nich [homoseksualistów - JRN] bodaj główny obiekt
swoich ataków. (...) Nie wiem, czy pan Cejrowski jest świadom, że
Hitler, aby usprawiedliwić 'noc długich noży' (1934 r.) nakazał ex post
prowadzenie oficjalnej propagandy przeciwko homoseksualistom i
zsyłanie ich do obozów. (...) Owe natrętne ataki (...) mogą budzić
skojarzenia z epoką nazistowską u ludzi starszych i znających historię"
(cyt. za: M. Grochowska: Przeleciało, pohuczało, "Gazeta Wyborcza" z
6-7 lutego 1999 r.). Czyż tego typu dowodzenie nie było jaskrawym
przykładem obłędnej wręcz stronniczości "historycznego eksperta" J.W.
Borejszy? A jednak Sąd Wojewódzki w Warszawie zaakceptował tak
naciągane wywody Borejszy, co posłużyło do przesądzenia całej sprawy na
niekorzyść Cejrowskiego.
Inny przypadek skrajnej stronniczości
prof. J.W. Borejszy opisywał Tomasz Kornaś w tekście "Antyfaszyści w
walce", "Najwyższy Czas" z 16 grudnia 2000 roku. Według niego:
"Ostatnio znów dali znać o sobie tzw. antyfaszyści. Zaproszeni do studia
TVP na dyskusję próbowali siłą nie dopuścić do uczestnictwa w
programie osób, które według nich były faszystami. Rozciągnęli czerwoną
- a jakże - flagę i starali się storpedować program. Kiedy prowadzący
program red. R. Czesarek wezwał straż przemysłową, aby wyprowadziła
smarkaczy, zagroził opuszczeniem audycji - zaproszony w charakterze
eksperta - prof. J. Borejsza z PAN. Owymi 'faszystami' okazali się
członkowie Młodzieży Wszechpolskiej, organizacji o przedwojennym
rodowodzie".
Profesor J.W. Borejsza niejednokrotnie dowiódł już, że
podobnie jak Bourboni niczego się nie nauczył z ciemnej historii
swojego ojca i stryja. W najlepsze wybiela komunizm i wyrokuje jako
swoisty ekspert nie tylko historii, ale i etyki wobec inaczej myślących
od niego. Szkoda, że przy takiej historii jego antenatów nie zdobył
się na nieco więcej skromności.
Jakże żałosna była postawa
zademonstrowana przez Jerzego Borejszę juniora w porównaniu z
jednoznacznym patriotycznym podejściem ludzi z przeszłości, którzy całe
życie starali się, by zrehabilitować nazwy swych rodów za ciężkie winy
wobec Polski. Można tu przytoczyć wiele takich zachowań m.in. z rodu
Radziwiłłów czy Branickich. Czy postać generała Adama Ponińskiego,
który przez całe życie bez wytchnienia starał się zrobić wszystko dla
choć częściowego wynagrodzenia Polsce szkód, jakie poczynił jego
ojciec, główny zdrajca doby sejmu grodzieńskiego. Czy książę Józef
Poniatowski, który tak usilnie starał się zetrzeć ciążące na jego
rodzinie plamy zostawione przez stryja - targowiczanina króla Stanisława
Augusta.
Warto przy okazji dodać, że Bronisław Geremek po zostaniu
ministrem spraw zagranicznych wicedyrektorem swego sekretariatu
uczynił żonę J.W. Borejszy - Marię de Rosset Borejszę. Przedtem przez
lata pełniła ona funkcję jego osobistej sekretarki. Tak to wszystko
wciąż się zamyka w kręgach tych samych rodzin czy klanów.
- Michał St. de Zieleśkiewicz - blog
- Zaloguj się lub utwórz konto, by odpowiadać
Logowanie
- Pobierz link
- X
- Inne aplikacje
6 komentarzy
1. Szanowny Panie Michale
Szanowny Panie Michale
Żydzi to nacja pokrętna z usposobienia żmijowata
Często w zachowaniu służalcza, oślizgła i garbata
A to wynika z ich dziwnego charakteru
Że zawsze chcą się dorwać do orderów
Nie za zasługi czynienia dobra na Świecie
Lecz by z innych ludzi robić śmiecie
Niszcząc ich i zabijając jawnie, czy podstępnie
A mają w tym doświadczenie specjalnie namiętne
Jakby to była rozkosz czynić zło innym
W żadnych sprawach i w oskarżeniu niewinnym
Czas rozliczenia jednak zawsze do tego nadchodzi
Choćby to miało być w Charonowej łodzi
Jednak wtedy żaden figurant im nie pomoże
Bo będą jako trupy wyścielały piekielne łoże
Więc nim z tego świata odejdą szubrawcy
Odbiorą prawdę jako czyniący samo zło sprawcy
Pozdrawiam
2. czerwone dynastie bratanek Bermana
http://www.fakt.pl/Bal-Dziennikarzy,galeria,1597,8.html
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
- konto bankowe
3. Cytowany przez Michała St. Zieleśkiewicza tekst prof J.R. Nowaka
jest doskonałą, wręcz symboliczną ilustracją tego, o czym piszę w swoim ostatnim komentarzu.
Jeden, działając jako Józef Różański na stanowisku dyrektora X departamentu śledczego w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego zajął się fizyczną eksterminacją polskich elit, a robił to jeszcze jako funkcjonariusz NKWD w czasach i sprawie zbrodni katyńskiej.
Drugi, działając jako Jerzy Borejsza zajął się propagandą i w ogóle polską kulturą, zastępując prawdziwe polskie elity przyspieszoną rekrutacją nowych elit w miejszce starych. Nowe elity poddane procedurom komunistycznego prania mózgów, w sposób bardzo podobny do wychowywania współczesnych politologów stały się janczarami wrogiej Polsce armii komunistycznych funkcjonariuszy w służbie propagandy.
Najbardziej znani "Obcy w polskiej skórze", wychowankowie braci Goldbergów, ujawniają się do dzisiaj w swoich młodszych albo starszych wcieleniach, jako Andrzej Wajda, od dziesięcioleci znany ze swych wajdalizmów, Kazimierz Kutz, który teraz robi się się jako antypolski szowinista śląski, robiąc tę samą robotę, którą jeszcze niedawno robił Miloszewicz w Jugosławii albo Daniel Olbrychski fanatyczny wielbiciel Władimira Putina, Dimitrija Miedwiediewa i wszelkich ruskich bogów. Panteon agresywnych funkcjonariuszy propagandy i opiekuńczy salon Jerzego Urbana, Janiny Paradowskiej i wielu podobnych wychowawców młodej i ambitnej polskiej młodzieży wyobrażających sobie karierę pod czerwonym sztandarem, na zgubę Polski.
michael
4. Do Pani Maryli,
Szanowna Pani Marylo,
To fotografia z balu dziennikarzy, organizowanego przez Kolende. Borowskich, Bermanów nie mogło zabraknąć.
Kolenda, powinna zaprosić Jana Grossa i tę jego byłą żonę, Irenę. To przecież rodzina
Ukłony moje najniższe
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
5. Pan Jacek Mruk,
Szanowny Panie Jacku,
"Żydzi to nacja pokrętna z usposobienia żmijowata
Często w zachowaniu służalcza, oślizgła i garbata"
To cudowne określenia tego plemienia, które zawsze żyło z lichwy, przekrętów, donosicielstwa, szpiegostwa.
Nigdy z pracy.
Ukłony
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
6. Pan michael
Szanowny Panie,
Bardzo dziękuję za ten komentarz. Biegne w te pędy do Pana.
Pozdrawiam
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz